3. Medytacja ślepca
Ja, Szaweł, umarłem.
Moje życie leży na ziemi
pod Damaszkiem.
Pozostały po nim tylko gruzy,
bezwartościowe śmieci…
Kim jestem ja,
ślepiec prowadzony do miasta za rękę?
Bezsilny, bezradny, sam sobie niewystarczający,
potykający się na prostej drodze…
Kilkudziesięcioletnie niemowlę.
Potrzebuję pomocy, choć sądziłem,
że jestem silny.
Ślepy, słaby Szaweł – oto nowy Szaweł.
Dotąd to ja wiedziałem, przewodziłem, rozkazywałem, mówiłem…
Ale teraz cała moja pewność, siła, władza... leżą tam,
pod Damaszkiem.
Stos pomyłek,
zgliszcza własnych pomysłów,
ruiny wyobrażeń o Bogu…
Ocalała tylko dobra wola…
Teraz uczę się słuchać, uczę się posłuszeństwa,
uczę się ufać.
Ślepiec, który nie widzi drogi,
musi zaufać,
musi dać się prowadzić.
Uczę się
być prowadzonym.
Pan mówi, że w Damaszku powiedzą mi, co dalej.
Tajemniczy Jezus…
Nie mówi od razu wszystkiego.
Nie wyjawia którędy, z kim, kiedy, jak…
Nie marnuje światła.
Zapala je wtedy, gdy trzeba.
Światło na jeden krok,
a potem nowe światło na kolejny,
i na kolejny…
Trzeba ufać i iść.
Pan mówi: „Wstań i idź. Tam ci powiedzą, co dalej”.
Więc idę, trzymając się mocno nadziei,
że nawet ja, Szaweł, będę miał swoje jutro.
Teraz moimi oczami
jest nadzieja
i zaufanie do widzących.
Powiedzą mi – a więc będą jacyś „oni”,
nie zostanę sam.
Powiedzą mi – czyli wiedzą więcej niż ja;
„oni” znają tę drogę!
Powiedzą mi – czy przyjmą mnie jak swego?
Dobrze, że są
widzący wyraźniej,
znający lepiej,
wierzący mocniej,
kochający prawdziwiej…
Czy stanę się jednym z nich?
Bratem?